Recenzja filmu

Loving (2016)
Jeff Nichols
Joel Edgerton
Ruth Negga

Z podniesionym czołem

Od linijki: początek, rozwiniecie, zakończenie; zawiązanie konfliktu, eskalacja, punkt kulminacyjny; dobrze napisane postaci, solidnie poprowadzone role, styl z elementarza. Bez przesadnego
Państwo Loving posunęli się za daleko. Władze rasistowskiej Wirginii lat 50. patrzyły na ich związek przez palce, dopóki Mildred (Ruth Negga) i Richard (Joel Edgerton) nie pojechali do Waszyngtonu, by wziąć ślub. Wyrok jest bezlitosny: jeśli bohaterowie nie chcą spędzić kolejnych pięciu lat za kratami, muszą na ćwierć wieku opuścić stan. Problem w tym, że państwo Loving nie widzą świata poza miejscem urodzenia, a pomijając niewymierną miłość i rodzinne ciepło, trzyma ich tam wykupiona pod budowę domu ziemia. Po kilku latach przypadek rasowej nagonki jakich wiele zamienia się w ogólnokrajową aferę, a w konsekwencji – w precedensową sądową batalię.  

Historia Lovingów to filmowy samograj, zakorzeniona w faktach opowieść o klinczu prywatnego z politycznym. Widać to doskonale w scenie, w której bohaterów odwiedza fotograf z miesięcznika "LIFE" Grey Villet (Michael Shannon). Kiedy przytuleni Mildred i Richard zanoszą się śmiechem przed telewizorem, ten ukradkiem robi im zdjęcie. Niektórzy użyją go jako oręża na sądowym polu bitwy, inni – jako przestrogi przed bezbożną praktyką "mieszanych" małżeństw. Ale to przecież nic ponad uchwycony na gorąco moment czułości i naprawdę trudno o jaskrawszą metaforę inwazji wielkiej historii w życie maluczkich. Z początku wydaje się, że Nichols oprze się pokusie opowiadania o wszystkim, że przyjmie perspektywę bohaterów, będzie podglądał ten chaos ich oczami. Reżyser szybko porzuca jednak ów – potencjalnie wybitny – film na rzecz tradycyjnej biografii. 

Od linijki: początek, rozwiniecie, zakończenie; zawiązanie konfliktu, eskalacja, punkt kulminacyjny; dobrze napisane postaci, solidnie poprowadzone role, styl z elementarza. Bez przesadnego melodramatyzmu, bez emocjonalnego szantażu, z aptekarsko odmierzonym patosem i humorem. Edgerton w dobrej formie. Przygarbiony, z opuszczoną głową, gra bohatera, który raczej nie mówi, tylko mruczy coś pod nosem. Z czasem przytłacza go sytuacja, jedynym punktem odniesienia pozostaje miłość do żony. Negga jeszcze lepsza. Jej Mildred pokonuje drogę w odwrotnym kierunku, od kury domowej po symbol rebelii przeciw rasowym uprzedzeniom. Drugi plan solidny, Shannon, choć pojawia się na chwilę, kradnie spektakl. Jest chemia, są wiarygodne dialogi i kostiumy, że mucha nie siada. Montaż równoległy wykorzystany jak Pan Bóg przykazał, muzyka ilustracyjna ilustruje aż miło. Tip-top. Za mało. 

Wobec reżysera, który podpisał rewelacyjnego "Uciekiniera", film bezkompromisowy i spełniony formalnie, powinniśmy być nieco surowsi. Oddając sprawiedliwość faktom, Nichols poświęca swój autorski charakter pisma. Zaś to, że jedno drugiego nie wyklucza, ewidentnie nie spędza mu snu z powiek. I choć będziemy mylić jego anachroniczne kino ze szlachetnością, prostotą i Bóg wie czym jeszcze, nie mam wątpliwości, że państwo Loving najzwyczajniej w świecie zasługiwali na więcej. 
1 10
Moja ocena:
6
Dziennikarz filmowy, redaktor naczelny portalu Filmweb.pl. Absolwent filmoznawstwa UAM, zwycięzca Konkursu im. Krzysztofa Mętraka (2008), laureat dwóch nagród Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones