Od linijki: początek, rozwiniecie, zakończenie; zawiązanie konfliktu, eskalacja, punkt kulminacyjny; dobrze napisane postaci, solidnie poprowadzone role, styl z elementarza. Bez przesadnego
Państwo Loving posunęli się za daleko. Władze rasistowskiej Wirginii lat 50. patrzyły na ich związek przez palce, dopóki Mildred (Ruth Negga) i Richard (Joel Edgerton) nie pojechali do Waszyngtonu, by wziąć ślub. Wyrok jest bezlitosny: jeśli bohaterowie nie chcą spędzić kolejnych pięciu lat za kratami, muszą na ćwierć wieku opuścić stan. Problem w tym, że państwo Loving nie widzą świata poza miejscem urodzenia, a pomijając niewymierną miłość i rodzinne ciepło, trzyma ich tam wykupiona pod budowę domu ziemia. Po kilku latach przypadek rasowej nagonki jakich wiele zamienia się w ogólnokrajową aferę, a w konsekwencji – w precedensową sądową batalię.
Historia Lovingów to filmowy samograj, zakorzeniona w faktach opowieść o klinczu prywatnego z politycznym. Widać to doskonale w scenie, w której bohaterów odwiedza fotograf z miesięcznika "LIFE" Grey Villet (Michael Shannon). Kiedy przytuleni Mildred i Richard zanoszą się śmiechem przed telewizorem, ten ukradkiem robi im zdjęcie. Niektórzy użyją go jako oręża na sądowym polu bitwy, inni – jako przestrogi przed bezbożną praktyką "mieszanych" małżeństw. Ale to przecież nic ponad uchwycony na gorąco moment czułości i naprawdę trudno o jaskrawszą metaforę inwazji wielkiej historii w życie maluczkich. Z początku wydaje się, że Nichols oprze się pokusie opowiadania o wszystkim, że przyjmie perspektywę bohaterów, będzie podglądał ten chaos ich oczami. Reżyser szybko porzuca jednak ów – potencjalnie wybitny – film na rzecz tradycyjnej biografii.
Od linijki: początek, rozwiniecie, zakończenie; zawiązanie konfliktu, eskalacja, punkt kulminacyjny; dobrze napisane postaci, solidnie poprowadzone role, styl z elementarza. Bez przesadnego melodramatyzmu, bez emocjonalnego szantażu, z aptekarsko odmierzonym patosem i humorem. Edgerton w dobrej formie. Przygarbiony, z opuszczoną głową, gra bohatera, który raczej nie mówi, tylko mruczy coś pod nosem. Z czasem przytłacza go sytuacja, jedynym punktem odniesienia pozostaje miłość do żony. Negga jeszcze lepsza. Jej Mildred pokonuje drogę w odwrotnym kierunku, od kury domowej po symbol rebelii przeciw rasowym uprzedzeniom. Drugi plan solidny, Shannon, choć pojawia się na chwilę, kradnie spektakl. Jest chemia, są wiarygodne dialogi i kostiumy, że mucha nie siada. Montaż równoległy wykorzystany jak Pan Bóg przykazał, muzyka ilustracyjna ilustruje aż miło. Tip-top. Za mało.
Wobec reżysera, który podpisał rewelacyjnego "Uciekiniera", film bezkompromisowy i spełniony formalnie, powinniśmy być nieco surowsi. Oddając sprawiedliwość faktom, Nichols poświęca swój autorski charakter pisma. Zaś to, że jedno drugiego nie wyklucza, ewidentnie nie spędza mu snu z powiek. I choć będziemy mylić jego anachroniczne kino ze szlachetnością, prostotą i Bóg wie czym jeszcze, nie mam wątpliwości, że państwo Loving najzwyczajniej w świecie zasługiwali na więcej.
Dziennikarz filmowy, redaktor naczelny portalu Filmweb.pl. Absolwent filmoznawstwa UAM, zwycięzca Konkursu im. Krzysztofa Mętraka (2008), laureat dwóch nagród Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej... przejdź do profilu